30/06/2010

(355) Panna Julia

"Wściekł się z tym Strindbergiem, czy jak?", mógłby ktoś zapytać. Wyjaśniam więc: Bynajmniej nie stałem się miłośnikiem skandynawskich dramatów naturalistycznych. Tak się jednak złożyło, że jakiś czas temu wpadł mi w ręce zbiór dramatów zacnego Augusta, wydany notabene ładnych kilkadziesiąt lat temu. Stare książki budzą szacunek, szczególnie, jeśli na co dzień obcuje się z kieszonkową beletrystyką. A że dramaty czyta się szybko, w przeciągu kilku dni zapoznałem się z trzema utworami: Mistrzem Olofem, Ojcem, oraz najlepszą z nich wszystkich Panną Julią.


Napisana w 1888 r. "duodrama" rozgrywa się w najkrótszą noc roku w kuchni wiejskiej posiadłości. Tytułowa szlachcianka i służący Jean prowadzą ze sobą specyficzną grę, która niepostrzeżenie przeistoczy się w konflikt płci i klas, a następnie zaprowadzi bohaterów do tragicznego finału. Ona jest córką szwedzkiego hrabiego, kobietą hardą, lecz niedojrzałą i rozchwianą emocjonalnie. On jest inteligentny i wyrachowany, choć zarazem w pełni świadom swojego nie najlepszego miejsca w szeregu. Od pierwszego aktu widać wzajemną fascynację, ale każdym z nich kierują egoistyczne pobudki — ona poprzez romans ze służącym chce dać wyraz swojej buntowniczej naturze, on poprzez związek z arystokratką chciałby awansować w społecznej hierarchii.

Świetnie napisane dialogi budują narastające napięcie, także, a może przede wszystkim, erotyczne, ale Panna Julia to w żadnym razie nie tylko opowiastka o zakazanej miłości. To także gorzki komentarz do miłości w ogóle (postrzeganej przez pisarza jako środek wiodący do celu) oraz jednocześnie przypowieść o władzy: mężczyzny nad kobietą, szlachty nad plebsem, ojca nad córką. Warto przeczytać, a ja będę jeszcze chciał obejrzeć.

To dobra miejscowość dla turystów i jest tam mnóstwo willi, które wynajmuje się zakochanym parom, a to bardzo intratny proceder — wie pani dlaczego? — bo robi się kontrakt na pół roku, a oni wyjeżdżają po trzech tygodniach. Bo się zdążą pokłócić, naturalnie! Ale czynsz muszą zapłacić mimo to! Po czym wynajmuje się willę na nowo. I tak w kółko, bo miłości nie brakuje — choć nie trwa zbyt długo!


★★★★

13/06/2010

(366) Dødsriket

Skandynawska literatura sensacyjno-kryminalna od wielu lat potęgą stoi. Za apogeum jej rozkwitu uznać trzeba nadchodzącą ekranizację Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet w reżyserii samego Davida "Siedem" Finchera (inna sprawa, czy Amerykanie nie powinni po prostu dorzucić angielskie napisy do szwedzkiego, skądinąd bardzo dobrego, filmu sprzed półtora roku). Pierwszy raz ze światem nordyckiej zbrodni w papierowym wydaniu) zetknąłem się wiele lat temu i nawet mi się za to oberwało; drugi raz, tydzień temu, za pośrednictwem Królestwa Śmierci Toma Kristensena. Swój egzemplarz znalazłem co prawda w kartonowym pudle z napisem "bierzta kto chce", ale przecież Kristensen kilka lat temu otrzymał za Dødsriket Nagrodę Rivertona za najlepszą norweską powieść z gatunku. Lektura udowodniła jednak, że anonimowy ofiarodawca miał więcej wyczucia niż rivertonowscy jurorzy.


Królestwo Śmierci łączy w sobie najlepsze i najgorsze cechy czytadła. Z jednej strony to wzorowy "przewracacz stron", w którym krótkie rozdziały i trzy przeplatające się wątki utrzymują wysoką wciągalność. Z drugiej strony postacie są papierowe, ich motywacje albo niewiarygodne, albo nijakie; główny protagonista swoją bezczynnością daleki jest od zaskarbienia sobie sympatii czytelnika; pod koniec dostajemy bezsensowny i na dodatek nie prowadzący absolutnie donikąd twist; a fabuła kończy się bardzo gwałtownie i zostaje podsumowana ziewogennym morałem. Książka Kristensena broni się więc tylko stylem, tempem, no i tematyką, jako że całość kręci się wokół planowanego zamachu bombowego na metro w Oslo. Mudżahedini udający sprzedawców warzyw, studenci-terroryści, zły książę finansujący operację ze swojej posiadłości w Arabii Saudyjskiej, te sprawy.

Mój egzemplarz Dødsriket okazał się przechodni. Zostawiłem go z karteczką "bierzta kto chce". Oczywiście, w metrze.

★★★☆☆☆

06/06/2010

(354) Ojciec

W liceum nauczono mnie, że Dom lalki Ibsena wstrząsnął ówczesną publicznością i rozniecił gorącą dyskusję na temat roli kobiety w wiktoriańskim modelu małżeństwa. Niewątpliwie. Szkoda jednak, że podręczniki nie kwapiły się, by wspomnieć o Ojcu, o jedenaście lat późniejszym dramacie spod pióra "słodkiego brata"* Strindberga. Albowiem odejście Nory od Torvalda w finale Domu lalki to małe piwo w porównaniu z wydarzeniami u szwedzkiego rywala Ibsena. Matko Święta, co się tam wyprawia: Tytułowy ojciec zostaje wykończony, dosłownie i w przenośni, przez swoją żonę, która jasno daje mu do zrozumienia, że córka Bertha nie jest wcale jego dzieckiem. W przeciwieństwie do swojej norweskiej koleżanki Laura nie musi sobie nigdzie iść -- to jej mąż zostaje, cóż, wyniesiony.


Ja wiem, że Dom lalki to jeszcze realizm, a Ojciec to już naturalizm, i stąd różnica w podejściu obu bohaterek do matrymonialnego problemu. Zauważmy jednak, że Ibsen, ograniczony pruderią epoki, nie mówi nam, dokąd właściwie Helmerowa się udała. Po lekturze Strindberga wszystko staje się oczywiste. Nora dotarła do Szwecji, spotkała Laurę i obie panie założyły nowoczesną (tj. lesbijską) rodzinę. Właśnie o czymś takim powinien opowiadać nigdy nie napisany sequel.

★★★☆☆☆

__________
* "Słodki brat": Pieszczotliwe określenie, jakim Norwedzy określają swoich sąsiadów zza wschodniej granicy. Dlaczego "słodki", do końca nie wiadomo. Niby Szwedki wygrywają z Norweżkami w plebiscytach urody, ale w takim razie skąd ten "brat"? Tak czy owak, "søta bror" pojawia się już w pierwszej połowie XIX wieku w romantycznej twórczości Wergelanda.